Nie da się żyć i nikogo tym nie krzywdzić. Nasze życie skazane jest na pozostawianie śladu w życiach innych istot żywych, współdzielących z nami egzystencję. A może po prostu na tym ono polega? Mamy wpływ, bardziej lub mniej, na innych ludzi i towarzyszące nam zwierzęta oraz naturę. Ta ostatnia będzie o nas pamiętała jeszcze długo, długo po naszym odejściu. Naszym wyborem jest, jaki ten wpływ będzie konkretnie. Tylko dlaczego zdarza nam się zapomnieć o tym, jaki wpływ mamy na siebie?
Jest bardzo prawdopodobne, że spotkamy w życiu choć raz na swojej drodze kogoś, kto coś dzięki nam zrozumiał, a bez naszego spojrzenia nie odbierał by tego w dany sposób. Kogoś, kto się nami zainspiruje by zrobić coś innego, może nawet obiektywnie dobrego, nie tylko dla siebie. By zmienić coś w życiu, podjąć jakieś działanie, któremu wcześniej brak było wsparcia, motywacji. Wreszcie też kogoś, z kim wzajemnie będziemy dla siebie ważni i będziemy cieszyć się, że mamy się w swojej orbicie.
Zawsze też znajdzie się ktoś z drugiego bieguna, kto przez nas w jakimś sensie coś straci. Zawiedzie się, rozczaruje, może dozna realnej krzywdy. Kto poprzez nas zwątpi w wiarę w ludzkość i w to, że zmierzamy jeszcze dokądkolwiek indziej, niż do nikąd. Może i ktoś, kto będzie żywił do nas najbardziej przykre uczucia.
Czasem tym „kimś” jesteśmy… my. Tak trudno czasem samemu się od siebie zdystansować, wziąć dwa wdechy i widzieć też to, za co powinniśmy siebie samych otoczyć wyrozumiałością. Dostrzegamy jedynie, że działamy na zbyt wolnych obrotach - zajeżdżając się fizycznie i psychicznie do granic wytrzymałości. Płacimy za to zdrowiem i utratą chęci na obroty jakiekolwiek. Widzimy, że jesteśmy zepsuci i nie da się nas naprawić, a czas gwarancji minął. Że przeszliśmy w życiu jakieś trudne momenty i na tyle je w sobie zakorzeniliśmy, że już po prostu nie da się żyć inaczej niż ciągle ich rozpamiętywać i/lub zrzucać na nie odpowiedzialność za każde przyszłe zdarzenie.
Że straciliśmy pracę, a przecież tak trudno coś zacząć od nowa i znaleźć stanowisko na rozsądnych warunkach. Że brak nam dobrych ludzi wokół, bo nie mamy przecież o czym nawet z nimi rozmawiać, jesteśmy nudni. Że związek w który przez być może naprawdę długi czas ładowaliśmy maksimum siebie, nagle legł w gruzach. Że dziecko - ile byśmy miłości, trudu i poświęcenia mu nie ofiarowali - zawsze będzie nam za coś niewdzięczne, nieposłuszne, a ostatecznie być może z hukiem trzaśnie drzwiami odseparowując swoje życie od naszego. Że, cytując jednego z moich ulubionych polskich wykonawców, Grabaża (https://www.youtube.com/watch?v=m00udFijVf0&ab_channel=S.P.RECORDS) - żyjemy w kraju, w którym wszyscy chcą nas zrobić w chu*a. I ta prawda bywa wręcz traumatycznym zestawieniem z naszymi oczekiwaniami.
A to tylko kilka przykładów sytuacji, w których zapominamy o tym, co dobrego przeżyliśmy. Ile trudu kosztował nas jakiś sukces, ale że dzięki niemu możemy się nim cieszyć. Jak pewne sytuacje nas ukształtowały, choćby w mniej życzliwy sposób. Ile się nauczyliśmy i jak wzrosło nasze doświadczenie. Jak rozwinęła się też nasza odporność na pewne sytuacje poprzez te, które mamy już za sobą i wyszliśmy z nich koniec końców lepsi, silniejsi, mądrzejsi czy bliżej o jakiś mały krok do czegoś większego. Tylko my sami wiemy to, czego inni mogli cały ten czas nie dostrzegać, nie wiedzieć, nie przyjmować do swojej świadomości. Możemy toczyć sami ze sobą walkę, rzucać w siebie kamieniami (albo dla bezpieczeństwa, kulkami z papieru) ale… po co to sobie robić?
W ostatnich latach hasło „odpieprzania się od siebie” jest lekko wyświechtanym sloganem. Ale miewam momenty, kiedy sama się łapię na tym, jak dużo niewystarczalności widzę w sobie sama. Jak dużo złości, smutku, żalu i pretensji. Jak mnóstwo, naprawdę mnóstwo mam wyrzutów sama do siebie. Jak bardzo potrafię… nienawidzić siebie i swojej sytuacji, swoich decyzji i swojej chęci zmiany bez konsekwencji w działaniach. I częściowo owszem, jest to uwarunkowane schematami z mojej przeszłości, w których ciągle jakoś się wikłam. Z resztą, najłatwiej powiedzieć, że winne wszystkiemu jest dzieciństwo i dorastanie. I zgadzam się z wagą, jaką się temu przypisuje. Może i nawet kiedyś przy odrobienie weny sklecę tu o tym parę słów, bo uważam to za niezwykle ciekawe, ważne i zawiłe zagadnienie. Ale mając świadomość, że przeszłość zostaje tam, gdzie jej miejsce - mimo to ja sama bywam swoim sabotażystą częściej, niż kibicem. Po co to sobie robię? Czy jestem sama dla siebie „comfort person”?
Jeśli poświęcił*ś chwilę swojego czasu na przeczytanie tego wpisu - za co jestem Ci bardzo wdzięczna! - to proszę jeszcze żebyś znalaz* jeszcze chociaż parę minut na zastanowienie się nad kwestią, jak sami siebie traktujemy? My - bo dotyczy to tak samo Ciebie i mnie. Jak wiele mamy sobie sami do wyjaśnienia? Za co - z obecną wiedzą, świadomością i interpretacją rzeczywistości - chcielibyśmy po czasie przeprosić samych siebie? W ilu sytuacjach chciało by się tylko utulić, pocałować w czółko i powiedzieć, że przecież „wszystko się jakoś ułoży”? W ilu momentach należałoby trochę sobie odpuścić, zwolnić, odciąć się od presji z zewnątrz i tej własnej? A może warto pozwolić sobie na ten margines niedoskonałości bez wewnętrznego krytyka. Przytulić się, dać się wypłakać, wysłuchać. Otoczyć kocem, podać herbatę i zrozumieć. Bo nie jesteśmy perfekcyjnie rozpisanymi postaciami w scenariuszu filmu, gdzie wszystko koniec końców powinno być logiczne. Różnica polega na tym, że my nie znamy pełnego obrazu, początku i końca naszej roli.
Nie da się żyć i nikogo tym nie krzywdzić. Takie zdanie przeczytałam na blogu Oli Radomskiej*, której twórczość wszelaką z pełną odpowiedzialnością polecam. I to zdanie zainspirowało mnie do swojej luźnej interpretacji tego zjawiska w dzisiejszym tekście. Mogłabym na pewno napisać o tym dłużej, jednak najważniejsze by choć jedna główna myśl uderzyła dziś i Ciebie i mnie. Nie krzywdźmy najważniejszej osoby, która będzie z nami na zawsze - cokolwiek by się nie stało. Bo bycie „nie okej” też jest okej. Też nam dużo daje, nawet gdy tego nie zauważamy. Musimy tylko sami sobie to czasem uświadomić i na to pozwolić.
*Zostawiam jeszcze media Oli, jeśli są tu osoby które jeszcze jej nie znają to zapraszam na jej instagram, bloga (i na jej stand upy jeśli aktualnie gdy to czytasz jakieś się odbywają) i do przeczytania książki „Mam wątpliwość”, w której trochę szerzej można poczytać o byciu wyrozumiałym dla siebie, o sprostaniu własnym standardom, ale też po prostu - o życiu, ludziach, relacjach. Ten wpis nie jest w żadnym stopniu sponsorowany, a Ola i jej redakcja nawet nie wiedzą o moim istnieniu :) . Wychodzę w życiu z założenia, że nie zawłaszczam sobie dobrych rzeczy, a staram się je puszczać dalej, by to dobro mogły czynić dla kolejnych osób.
Komentarze
Prześlij komentarz