Ciągle błądzę pomiędzy. Pomiędzy tym, co chciałabym w życiu robić, czym się zająć - a tym, co realnie mogłabym, ku czemu mam wiedzę, predyspozycję, zdolności i tak dalej. Zawodowo tkwię w martwym punkcie od jakiegoś czasu i chociaż wiem, co należałoby zrobić by nadać tej sytuacji być może inny tor, nie robię tego, a czasem wręcz się tego boję. Wiem, że to źle. Ale wiem też, że nie jestem jedyna.
Moje relacje towarzyskie - nie mówię o miłosnych - są dość poukładane. Od lat mam w życiu te same najbliższe osoby i liczę, że powiem to samo o nich za kolejne lata. Zmienia się czasem jakieś chwilowe, okresowe towarzystwo. Z biegiem lat te relacje społeczne budowane są inaczej. Ważniejszą rolę gra teraz wartość i szczerość i ogólna jakość takich znajomości. Zdecydowanie zmieniały się też tematy, wokół których budowanie tych więzi oscylowało. Ale nawet patrząc na niektóre bliższe mi osoby, odnoszę czasem wrażenie, że nie staliśmy w tej samej kolejce po życiową wiedzę i doświadczenie, bo będąc w tym samym czy podobnym wieku jesteśmy kompletnie różni i aktualnie przeżywamy inne etapy życiowe w tej naszej wyczekanej dorosłości.
Myśląc o tym, jak uważałam za o wiele bardziej mądrych, rozsądnych dorosłych ludzi, nie sposób nie wspomnieć o porównaniach rodzinnych. Dorastałam w rodzinie, w której było i nadal jest wiele nierozwiązanych problemów. Mimo to, dziś mogę powiedzieć, że jest lepiej niż było, porównując aktualne realia z np. moim okresem dzieciństwa. Zmieniło się też skrajnie moje podejście do wielu spraw i do członków mojej rodziny. Moja dojrzałość emocjonalna i własne wewnętrzne silne przemiany sprawiły, że nie poznałabym teraz dawnej mnie. Sama dorosłam i zaczęłam rozumieć to, co mama powtarzała jak mantrę: “jak będziesz starsza to zrozumiesz”. Ale wciąż nie wszystko. Wciąż za mało. Wciąż się miotam. A przecież gdy rodzice byli w moim wieku, ja już byłam na świecie, oni mieli stałe prace, dach nad głową. Weszli na całego w swoje dorosłości. Wiedzieli. A jeśli nie, to codzienne doświadczenia tę wiedzę kształtowały.
Miłość? To dopiero jazda bez trzymanki. Od jakiegoś czasu mój mózg na wszelkie przejawy na temat istoty uczuć, partnerstwa i poszukiwań swojej jednej osoby pośród miliona, woła jedno zdanie. “Nawet nie przypuszczaj, że wiesz, jak to działa”. A przecież dorośli już to wiedzą, rozumieją, mają już stałe relacje w których się nie gubią. Czyżby? Jak bardzo nieświadoma musiałam być, jak wyidealizowałam sama sobie wzorzec idealnej, bajkowo-książkowej miłości, związku i spędzania reszty życia w swoim towarzystwie. I żeby była jasność - nie ma nic złego w takiej idealizacji będąc dzieckiem. Nie ma nic złego w wyobrażaniu sobie w dzieciństwie i wczesnej młodości swojej nieskończonej, fantastycznej miłości na wzór tej którą widzi się u rodziców, dziadków. Oczywiście gdy dorasta się w takiej kochającej rodzinie, gdzie dziecko rzeczywiście jest świadkiem wzorowych relacji - co powinno być normalne dla każdego z nas.
Nie ma też nic złego w kreowaniu swojej wizji życia z kimś niczym w bajce, książce czy filmie dla nastolatek. Każdy, kto jej chce, zasługuje na taką właśnie filmową miłość. Każdy. Jednak w trakcie dorastania i jakichś pierwszych, drugich czy kolejnych własnych historii miłosnych może się okazać, że… nie wiemy nic na temat miłości i szczęścia w związku. Że nie umiemy. Nie rozumiemy. Okazuje się, że posiadanie tego, co brało się jako pewnik, w swoich latach dwudziestych, trzydziestych wcale nie jest tak proste i przesądzone. I mało tego - to że ma ktoś, nie oznacza, że sami w ogóle chcemy mieć i że to też jest w porządku. Wbrew oczekiwaniom naszej rodziny, wcale nie trzeba mieć męża, żony, partnera, partnerki. Dzieci, wspólnego kredytu lub psa czy kotów z adopcji. Planów na wakacje i obiadków u teściów. Równie dobrze można być w momencie, w którym nie ma się nawet do kogo przytulić wracając poddenerwowan* z pracy. A każde święta czy urodziny spędzać solo. I też czuć się z tym tak samo dobrze, jak koleżanka wstawiająca przepełnione radością zdjęcia z sesji rodzinnej na swojego Instagrama.
Może mamy za mało możliwości na starcie, a może właśnie mamy ich za dużo, by móc jakieś konkretnie realizować. Może każdy jest w nieco innej sytuacji, bo nie jesteśmy tacy sami, nie mamy takiego samego tła społecznego, rodzinnego, finansowego, edukacyjnego, mieszkamy w różnych miejscach, mamy różne wartości. I nigdy nie będziemy mieć dokładnie takich samych realiów, szans i metod na ich wykorzystywanie. Ale bez względu na to, ile dostaliśmy od losu na starcie i w jaki sposób się wychowujemy - jako dorośli nie posiądziemy nagle żadnej wiedzy objawionej ani tajemnej. Nie spłynie na nas w którymś momencie blask oświecenia. I to uświadomiłam sobie w tym chylącym się ku końcowi roku.
Nie ma innej drogi, niż doświadczenie, własne błędy, porażki, sukcesy, powodzenia. Nikt - choć byłby o wiele od nas starszy, po rozmaitych przejściach i zaznajomiony z życiem - nie jest gwarantem największej mądrości. Nikt dosłownie nie przekaże nam swoich przełomowych doświadczeń. Musimy wypracować je sami. By koniec końców, sami za siebie przeżyć własne życie. Bo nikt nie zrobi tego za nas. I żaden dorosły, nawet starowinka Babcia, nie przeżyła swoich 90 lat na żadnych kodach. Tylko ona jedna wie, ile razy i jak bardzo błądziła. Ile razy się myliła. Ile razy płakała z radości lub klęła w złości. W ilu momentach się nie czuła, nie potrafiła, poznawała, doświadczała i uczyła. Jak wiele musiała przejść, by ukształtować życie takie, jakim ono jest na mecie. Nawet, gdy stała się dorosła - przez następne siedemdziesiąt lat miotała się. I nie wiedziała.

Komentarze
Prześlij komentarz